Zobacz zdjęcia Paula Gorycka z wyścigów MTB, treningów oraz codziennego życia sportowca. Śledź jej drogę do sukcesu na rowerze i bądź na bieżąco z jej osiągnięciami!

Jaki to ma związek z tegorocznymi mistrzostwami? W dniu siódmej rocznicy wypadku miałam pierwszy wyścig na tym czempionacie. Maraton. Pretendujący raczej do miana ultramaratonu. Z taką samą trasą dla kobiet i mężczyzn. 125 kilometrów. 5000 metrów przewyższenia. Z najwyższym punktem na wysokości niemalże 2800 m n.p.m. Z masakrującym człowieka podejściem w finałowej fazie rywalizacji, o nachyleniu około 40 %. Wiedziałam na co się piszę, bo z moim trenerem zrobiliśmy wcześniej trzydniowy rekonesans tej trasy. Wiedziałam też, że robię to sobie tylko dlatego, że to mistrzostwa świata. O 6:45 ruszyłyśmy do boju. Stawka była bardzo mocna. Miesiąc przed maratonem zakładałam, że pobicie rekordu trasy i przejazd w granicach siedmiu godzin i piętnastu-dwudziestu minut da zwycięstwo. Widząc listę startową zrewidowałam swoje przypuszczenia i uznałam, że tęczową koszulkę zdobędzie kobieta, która pokona trasę Verbier-Grimentz w czasie między 7:00 a 7:15 h. Na nuty miałam rozpisany każdy odcinek trasy. Średnią prędkość danego podjazdu, średnią moc, którą mam produkować, jedzenie, picie, newralgiczne momenty. To, co miałam zrobić, to zachować zimną krew i pojechać swoje. Większość wyścigu jechałam na piątej pozycji, trzymając się planu. Na ostatnim podjeździe plan i jego realizacja trochę się rozjechały. Mój wynik na mecie był lepszy od dotychczasowego rekordu trasy, ale tak samo było w przypadku pięciu zawodniczek, które pojechały szybciej ode mnie. Co do czasu zwycięzcy miałam rację – Kate Courtney wygrała pokonując trasę w 7 godzin i 10 minut. Ja przejechałam wyścig w czasie 7:29 h. Szóste miejsce w mistrzostwach świata w maratonie to świetny wynik i nowa życiówka, ale czuliśmy z trenerem pewien niedosyt. Podporządkowaliśmy wiele temu celowi i walczyłam o medal, którego ostatecznie nie zdobyłam. Wciąż jednak moje tegoroczne czwarte miejsce w ME i szóste miejsce w MŚ (oba najlepsze w mojej dotychczasowej historii startów), są świetnymi wynikami.

Przez kolejne dwa i pół dnia odpoczywałam. I nie, nie robiłam żadnej aktywnej regeneracji po takim maratonie, chyba że za taką uznamy leniwe spacery. Organizm potrzebował przerwy od roweru i tylko ona miała sens. Wtorkowy wieczór stał pod znakiem short race’a rozgrywanego w Zermatt, u podnóża Matterhornu, czyli góry znanej z czekolady Toblerone. Kilkadziesiąt godzin musiało mi wystarczyć, aby z dobrze ponad siedmiogodzinnego, względnie stałego wysiłku przestawić się na dwudziestominutowy szalony interwał. I to się udało. Skończyłam dwudziesta piąta. Nie brzmi to spektakularnie, nie jest też moją życiówką, ale poziom na świecie jest kosmiczny. Wykręciłam w tym wyścigu swoją wyraźnie rekordową moc w short track’u, więcej zrobić się po prostu nie dało.

Kolejne dni poświęciliśmy na dopracowywanie trasy olimpijskiego cross country w Crans Montana. O ile rok temu, przy okazji pucharu świata, jednoznacznie skrytykowałam tę rundę i nieprzemyślane, bardzo niebezpieczne przeszkody, o tyle w tym roku muszę organizatorów pochwalić. Trasa została świetnie przygotowana i miała w sobie wszystko. Podjazdy długie i krótkie, po asfalcie i po korzeniach, strome i szybkie. Zjazdy kręte, z korzeniami, dropami, kamieniami. Wymagała pełnego przygotowania fizyczno-technicznego. Opanowałam ją bardzo dobrze i cieszyłam się na ostatni występ podczas tych mistrzostw. Niestety już podczas rozgrzewki poczułam, że nogi nie zachowują się tak, jakbym chciałam. Zaklinałam rzeczywistość i mówiłam sobie, że już nieraz tak było, że po słabej rozgrzewce jechałam dobry wyścig. Nie tym razem. Pojechałam bezbłędnie, dając z siebie wszystko, ale nie mogłam podjąć walki o poprawę ubiegłorocznego 29. miejsca z pucharu świata. Zaliczyłam co prawda mniejszą stratę czasową do zwycięzcy, ale ukończyłam 40. Na mecie byłam rozczarowana.

Mimo zawiedzenia finałem moich występów same mistrzostwa dostarczyły mi wielu pozytywnych emocji. Miałam okazję po raz kolejny docenić to, że siedem lat temu otarłam się o granicę życia, a teraz walczyłam z najlepszymi o podium MŚ w maratonie. Znowu uświadomiłam sobie jak długą drogę przeszłam przez te siedem lat (bo to, co tutaj opisuję to tylko znikomy ułamek). Walczyłam doprowadzając swój organizm do granic wytrzymałości i intensywności. Dopisałam kolejny rozdział własnej historii. To wszystko było możliwe dzięki mojemu trenerowi. Dziękuję, Andreas.

white and black letter t-letter blocks
16 września 2025

Siedem lat różnicy między mistrzostwami świata

Tegoroczne mistrzostwa świata w kolarstwie górskim rozegrano w Szwajcarii. Przez dwa tygodnie, w różnych miejscach kantonu Wallis, zawodnicy walczyli o medale w swoich dyscyplinach. Ja trzykrotnie stanęłam na starcie, fundując sobie pełną gamę sportowych wrażeń. I już to jest szczególne, choć podobny program startów miałam dwa lata temu w szkockim Glasgow. Zaczęłam od morderczego maratonu, kontynuowałam piekielnie szybkim short race’m i zakończyłam jedynym słusznym, czyli olimpijskim cross country.

Te mistrzostwa były dla mnie szczególne. Wbrew pozorom nie z powodu programu startów czy pięknej scenerii. Czempionat wrócił do Szwajcarii po siedmiu latach. W 2018 roku mistrzostwa świata rozegrano bowiem w Lenzerheide. Głęboko zapadły mi w pamięć i zostawiły trwały ślad. Nie z powodu wyścigu, bo w nim nie wystartowałam, ale z powodu tego, że „wygrałam” w nich na nowo życie. Podczas treningu uległam wtedy wypadkowi, w którym kilka milimetrów zrobiło różnicę między życiem a śmiercią. I nie ma w tym przesady. Albo życie i minimalne konsekwencje kontuzji, albo… Dzięki Bogu (to nie jest frazes, tylko szczere przeświadczenie), padło na pierwszą opcję. Długo dochodziłam do siebie – przynajmniej jak na moje standardy leczenia kontuzji, bo biorąc pod uwagę uraz, to tempo rekonwalescencji miałam szybkie – a wypadek pozostawił po sobie kilka „pamiątek”. Nauczyłam się z nimi funkcjonować i tylko czasem przypominają mi o tym, że mam za co czuć wdzięczność i że trzeba doceniać każdą chwilę.

   Zrób swoją  

Strona stworzona 
w kreatorze
WebWave.

Cześć, nazywam się Paula Gorycka-Kurmann. Moją pasją jest kolarstwo górskie. Na tej stronie dzielę się zdobytą wiedzą i doświadczeniem oraz informacjami o sportowej części mojego życia.