Taktyka na wyścig była prosta - od startu pojechać swoje, zacząć spokojnie i nie przejmować się, gdyby coś niezależnego ode mnie negatywnie wpływało na przebieg zmagań. Punktualnie o dziewiątej ruszyłyśmy. Start był zdecydowanie spokojniejszy niż to, do czego przyzwyczajona jestem z cross country, wciąż jednak narzucone tempo było wyższe od tego, które sobie założyłam. Pozwoliłam się więc wyprzedzać i jechałam swoje. Minusem takiej taktyki jest oczywisty fakt, że jadąc bardziej z tyłu narażałam się na uczestnictwo w kraksie. I choć ja kraksę, która się pojawiła ominęłam, to wcześniej musiałam odczekać swoje, bo dziewczyny rozłożyły się na całej szerokości trasy. Rywalizację zaczęłam więc poza "20". Na pierwszych dziesięciu kilometrach konsekwentnie wykonując swoją pracę zyskałam kilkanaście pozycji. Jeszcze przed pierwszym bufetem znalazłam się w grupce, w której jechałyśmy na pozycjach 6-8. Rozwijało się to naprawdę fajnie. Niestety na nasz wyścig wpływały też inne starty i wielu mastersów oraz amatorów, którzy się z nami mieszali. Z pierwszego bufetu samotnie wyjeżdżałam na ósmej pozycji. Na drugiej strefie nie udało mi się złapać bidonu, ale gdzieżbym się zatrzymała i straciła kilka sekund. Przecież we wszechobecnym upale i kurzu brak picia na pewno nie wpłynie negatywnie na moją dyspozycję... Na szczęście poratowała mnie Klaudia Czabok, której też Andreas pomagał na strefach, i dała mi bidon z wodą. Tym samym błąd z drugiej strefy nie miał dla mnie żadnych negatywnych konsekwencji. W dalszej części rywalizacji musiałam minimalnie obniżyć tempo - choroba z poprzedniego tygodnia i wciąż niewystarczająca ilość treningów nie pozwoliły mi na mocną jazdę do końca.
Na około dziesięć kilometrów przed metą, w miejscu, w którym trasa rozdzielała się w dwóch kierunkach trafiłam niestety na nadgorliwego marshalla. Zamiast pozwolić ludziom zdecydować, gdzie zgodnie ze swoim dystansem mają jechać chciał każdego zatrzymać i mieć pewność, że każdy dobrze skręci. Motywy miał pewnie dobre, ale wykonanie było słabe. Jechałam wtedy jako piąta w grupce i mężczyźni przede mną cudem wyhamowali,
ale mi już nie starczyło miejsca i wylądowałam w pobliskich krzakach. Rower był nade mną, lewy pedał wciąż wpięty. Zanim się wykaraskałam minęło jakieś dwadzieścia sekund i dojechała do mnie Litwinka. Wskoczyłam na rower i ruszyłam przed nią, ale w głowie układałam scenariusze jak wygrać z nią walkę o "10". Na fragmentach trasy XCO atakowałam i zyskiwałam kilkanaście metrów, ale Kasia Sosna regularnie wracała na moje koło. Przed ostatnim długim podjazdem czekała na nas jeszcze sekcja piaszczysta. Udało mi się ją zgrabnie pokonać, zyskałam kilka sekund przewagi i ... skurcz zrzucił mnie z roweru. Dosłownie. Nie uwierzyłabym, gdybym sama tego nie przeżyła. Próbowałam jakoś rozciągnąć mięsień stojąc, ale musiałam odpuścić, przejść do parteru i odczekać trzy minuty aż najgorsze minie. Gdy już uznałam, że jakoś dojadę do mety, bardzo spokojnie ruszyłam. Z nogi na nogę pokonywałam podjazd, bo czułam, że skurcze choć odpuściły, to czekają tylko na moje zbyt mocne naciśnięcie na pedał. Pod koniec podjazdu minęła mnie kolejna zawodniczka. Pomyślałam wtedy "jak?". Jak ją pokonać? Zyskała już trzydzieści metrów przewagi, ale wtedy pojawiło się wypłaszczenie. Siłą woli i godności osobistej jakoś do niej dojechałam i zajęłam miejsce na kole nadal zastanawiając się "jak?". Na ostatnim krótkim podjeździe przed metą zaatakowałam w momencie, gdy myślałam, że zostało już tylko niecałe sto metrów. Atak przeprowadziłam w sposób zdecydowany, tak, jakbym miała na niego siłę. To złamało psychikę tamtej zawodniczki, nie podjęła walki. Ja za to musiałam dociągnąć jeszcze ponad dwieście metrów, bo okazało się, że pomyliłam sobie zakręty na podjeździe i do szczytu było dalej niż sądziłam. Ostatecznie na metę wjechałam jedenasta.
W obliczu tego, że byłam już piąta na mistrzostwach Europy i ósma na mistrzostwach świata, nie jest to dla mnie spektakularny wynik. Ale już biorąc pod uwagę chorobę i pewne braki w przygotowaniu, to wynik jest jak najbardziej ok. Była mądra jazda, walka, trochę przygód. Elba została odczarowana.
Elba, wyspa zesłania Napoleona. Do tej pory kojarzyła mi się z ciekawą trasą cross country, fantastycznymi widokami i początkiem zachorowania na COVID w 2021 roku, przez który straciłam pół sezonu. Jako że w tym roku pierwsza edycja Pucharu Świata w maratonie została przydzielona Elbie, to miejsce to miało szansę się w moich wspomnieniach odczarować. Czy tę szansę owo miejsce (a raczej moje nogi i sportowa forma) wykorzystało? Przekonajcie się sami.
Na wyspę dotarliśmy w czwartkowe południe. Odebraliśmy klucze do apartamentu, a potem ruszyliśmy na zapoznanie z pierwszą częścią trasy. Maraton na Elbie jest bardzo kręty, niektóre odcinki pokonuje się dwukrotnie, a zapoznanie z trasą trzeba było zaplanować tak, żeby poznać wszystkie ścieżki, a jednocześnie zrobić to w najmniej absorbujący psychofizyczne zasoby sposób. Dobrych kilka dni spędziłam na planowaniu trzech dni treningowych. W pierwszy priorytetem było to, żeby oglądane fragmenty trasy były możliwie blisko apartamentu, aby nie marnować czasu na dojazdy. Na drugi dzień zaplanowałam najdalsze fragmenty trasy i był to też najdłuższy trening. Dzień przed startem przeznaczyłam na zapoznanie się z pierwszymi i ostatnimi kilometrami. Wrażenia z trasy miałam pozytywne. Była urozmaicona i taka w sam raz, bez zbędnych ekstremów. Cieszyłam się na mój debiut w maratońskim Pucharze Świata.
Strona stworzona
w kreatorze WebWave.
Cześć, nazywam się Paula Gorycka-Kurmann. Moją pasją jest kolarstwo górskie. Na tej stronie dzielę się zdobytą wiedzą i doświadczeniem oraz informacjami o sportowej części mojego życia.