news
14.08.2023

Dwa "mistrzowskie" debiuty zakończone w czołowej "10"

Ostatnie treningi przed mistrzostwami świata ukoronowałam startem w historycznych, rozgrywanych po raz pierwszy mistrzostwach Europy we wspinaczce. Chodzi oczywiście o szosową jazdę indywidualną na czas pod górę. Miejscem zmagań był podjazd starą drogą z Airolo na przełęcz Gotthard. Średnie nachylenie tego niemalże 13-kilometrowego podjazdu wynosiło prawie osiem procent, a połową nawierzchni były kocie łby. Dzień przed startem sprawdzałam czy jest sens korzystania z kasku czasowego, ale uznałam, że przy dobrej pogodzie pojadę w zwykłym, żeby się nie przegrzać.

Wyścig był ciężki, a jakże. Założyłam sobie, że pojadę na mocy wyższej o dziesięć Wattów, niż ta, którą uzyskałam na podobnym, ale krótszym treningu. Ostatecznie wykręciłam moc o kolejne dziesięć Wattów wyższą, więc sporo wyprzedziłam założenia. Do połowy dystansu czułam się nieźle, ale potem narastające zmęczenie zaczęło się kumulować i było coraz ciężej. Na mecie byłam totalnie wyjechana. Wystarczyło na piąte miejsce, byłam zadowolona. Ostatni punkt programu przygotowań do MŚ został zrealizowany.

Po dwóch dniach spędzonych w domu rozpoczęłam dwudniową podróż do Szkocji. Dobrze ponad półtora tysiąca kilometrów, a w połowie drogi przepłynięcie promem z Calais do Dover poszło zaskakująco dobrze. Wieczorem zdążyłam nawet zapoznać się z początkiem trasy maratonu.

Kolejnego dnia przejechaliśmy z trenerem ostatnie 35 kilometrów trasy, na której miałam ścigać się w niedzielę. Piękne widoki, ciekawe do jazdy ścieżki, umiarkowanie strome podjazdy i wymagające zwinności zjazdy – taka była charakterystyka tego odcinka. Był to też jedyny dzień, jaki spędziłam na tej trasie w dobrej pogodzie. W piątek przejechaliśmy odcinek między drugim a trzecim bufetem, ale to zrobiliśmy już w deszczu.

Start w niedzielę był o 9:30, pół godziny po elicie mężczyzn. Dzięki temu wiadomo było, że panowie nie wpłyną oni na nasze wyniki. Było zimno i zapowiadało się na deszcz, a mimo to byłam jedną z niewielu osób, które zdecydowały się na założenie rękawków i nogawek chroniących kolana. Na start zostałam wywołana z numerem „60” jako przedostatnia. Taktyka była prosta – jak najszybciej znaleźć się w czubie, żeby na wąskie odcinki trasy wjechać wysoko. Już po pierwszym kilometrze byłam w czołówce. Pierwszy podjazd, który był około piątego kilometra trasy zrobił też wstępną selekcję i w czołowej grupce zostało nas dwanaście. Z czasem odpadały kolejne zawodniczki. Tym, co działało na moją niekorzyść było to, że nie znałam trasy między 10. a 50. kilometrem. No i niestety przyszło za to w pewnym momencie „energetycznie” zapłacić. Na jeden z dłuższych zjazdów wjechałam na czwartej pozycji, tuż za Niemką Adelheid Morath. Ta niestety skutecznie „odczepiła” nas od prowadzącej dwójki – Mony Mitterwallner i Candice Lill. Na tyle skutecznie, że potem trzeba było nadrabiać aż minutę!. Zajęło to naszej grupce kilkanaście kilometrów. W międzyczasie Niemka co chwilę okazywała swoje niezadowolenie, co było dziwne biorąc pod uwagę, że to przez nią w ogóle musiałyśmy jakąkolwiek stratę odrabiać... Gdy dojechałyśmy do prowadzących wiedziałam, że nie mogę pozwolić na kolejną taką sytuację, bo gonienie kosztuje zbyt wiele energii. Wciąż byłyśmy na nieznanej mi części trasy, więc jechałam blisko czuba i obserwowałam zachowanie dziewczyn, które tę trasę znały. Cel był prosty – wjechać na zjazd przed Niemką. To już za każdym razem mi się udało i też za każdym razem otwierało za mną lukę. Na drugiej strefie technicznej zameldowałam się na trzecim miejscu, było pięknie. Niestety po trzech godzinach jazdy poczułam, że jestem blisko limitu i grożą mi skurcze. Mogłam próbować jechać dalej z czołówką, w której było nas już tylko pięć i ryzykować skurcze albo odpuścić i mieć pewność, że dojadę do mety. Wybrałam drugą opcję i skupiłam się na współpracy z organizmem. Niestety gonitwa z pierwszej części maratonu dała o sobie znać i zapłaciłam za nieznajomość tamtej części trasy. Ostatnia godzina maratonu upłynęła pod znakiem walki z pogodą – dopadł nas ulewny i zimny deszcz. Dojechałam do mety ósma, przemoczona do suchej nitki i zmarznięta na kość. Mój debiut w mistrzostwach świata w maratonie oceniam jako udany. Dowiozłam ósme miejsce, mimo że nie przygotowywałam się typowo pod ten start, a optymalna rywalizacja została w pierwszej części dystansu zakłócona. Miałam trzy dni, żeby dojść do siebie po ponad pięciu godzinach ścigania i wystartować w zgoła odmiennej konkurencji, około dwudziestominutowym short tracku.

Czas między maratonem a wyścigiem XCC spędziłam na odpoczynku i poznawaniu trasy cross country. O tym, że uważam, iż została przekroczona granica zdrowego rozsądku w budowaniu przeszkód już pisałam, więc nie będę się powtarzać (post dostępny na facebook’u).

W czwartek przyszedł czas na wyścig XCC. Miałam numer 39. Runda zawierała jeden podjazd, jeden zjazd i jeden płaski odcinek. Podjazd jak na cross country był krótki, ale na rundzie do short tracka taki podjazd jest już tym dłuższym. Pierwsze dwie rundy przejechałam na pozycjach pod koniec trzeciej dziesiątki. Z każdą kolejną rundą przechodziłam do przodu. Do pokonania miałyśmy dziesięć rund, a ja dwa razy wykręciłam czwarty czas, po razie szósty, ósmy i dziewiąty oraz trzynasty, piętnasty i szesnasty. Co ciekawe czwarty czas miałam na ostatniej rundzie, a szybsze ode mnie były tylko późniejsze medalistki… Szkoda pozycji startowej, bo wyścig mógł ułożyć się jeszcze lepiej. Ważne, że pojechałam mądrze taktycznie i poprawiłam ubiegłoroczną „13”, meldując się na mecie na jedenastym miejscu. To był drugi dobry występ na mistrzostwach świata.

W sobotę miałam ochotę na kolejny dobry dzień. Nogi niestety nie podawały już tak dobrze. Trochę słabsza dyspozycja dnia zrobiła dużą różnicę. Cóż, poziom jest wyrównany i wyśrubowany, więc jeśli nie zgadza się dyspozycja dnia, to naprawdę niewiele da się zrobić. Z pokorą przyjęłam 44. miejsce na mecie. Szkoda, że mój organizm nie zdążył się zregenerować na trzeci wyścig tych mistrzostw.

Dziękuję mojemu trenerowi za całą „akcję Szkocja”. Dzięki jego pracy i zaangażowaniu mogłam na tych mistrzostwach trzy razy stanąć na starcie i przywieźć dwa wartościowe wyniki. Dobrze widzieć i czuć, że praca przynosi efekty. Kroczek po kroczku, systematycznie idziemy do przodu.

Najważniejsze wydarzenia tego sezonu już za mną, ale nadal czekają mnie jeszcze dwa miesiące ścigania. Teraz można przetestować pewne zmiany w rozwiązaniach treningowych, żeby w przyszłym roku wiedzieć co robić. Kolejne tygodnie to starty w dwóch różnych Pucharach Szwajcarii o randze HC przeplatane Pucharami Świata w Andorze i we Francji.


powrót