news
19.07.2023

Treningowe balansowanie nad przepaścią

Od mistrzostw Europy minęło już trochę czasu. Przez pierwszy tydzień dochodziłam do siebie, fizycznie i psychicznie. Ciekawe jest to, że pewnego dnia, bez żadnej fazy przejściowej, poczułam, że jest już okej i można zacząć mocniej trenować. Kolarstwo (i inne sporty) trenuję od prawie ćwierć wieku, a wciąż mój organizm potrafi mnie zaskakiwać... Najważniejsze jest to, że moje przedobrzenie sprzed Leogangu nie spowodowało przetrenowania, a jedynie przemęczenie i powrót do siebie zajął mi dwa tygodnie, a nie znacznie dłużej.

We wcześniejszym wpisie wspominałam, że po Igrzyskach Europejskich zmieniliśmy trochę z trenerem przebieg następnych tygodni. Zrezygnowaliśmy z dwóch startów – Pucharu Świata w Val di Sole i mistrzostw Europy w short track’u. Nie lubię rezygnować z wyścigów, tym bardziej, że zwłaszcza na mistrzostwach Europy XCC bardzo mi zależało. Nie miało jednak sensu jechać na te zawody tylko po to, żeby stanąć na starcie. Wyścig we Włoszech obejrzałam na ekranie komputera i miałam okazję sprawdzić czy mam nosa, co do przebiegu rywalizacji. Mam ;-). Mistrzostwa Europy w short track’u śledziłam na live timingu i uznałam, że różnice były małe, więc dobry wynik byłby możliwy, ale jednocześnie różnica między dobrym wynikiem (medalem), a wynikiem niesatysfakcjonującym była mierzona w sekundach, więc było troszkę loteryjnie (ale tylko „troszkę”, bo to jednak nogi i odpowiednie decyzje na trasie decydują o wyniku na mecie).

Po weekendzie przerwy wróciłam do rywalizacji. Stanęłam na starcie dobrze obsadzonego Bike Revolution w Davos. Wyścig klasy C1 zachęcił do startu m.in. Szwajcarki Alessandrę Keller, Sinę Frei i Nicole Koller, plasującą się w czołowej trójce Pucharów Świata w kategorii młodzieżowej Nowozelandkę Samarę Maxwell czy Ukrainkę Yanę Belomoiną. Przed wyścigiem ustaliliśmy z trenerem bardzo jasną taktykę, co do mojej jazdy. Mimo dobrych wyników na treningach nie byliśmy pewni tego, co zaprezentuję na wyścigu, więc podeszliśmy do startu z pewną dozą nieśmiałości. Po pierwszej rundzie jechałam w prowadzącej, ośmioosobowej grupce. Po drugiej rundzie nasza grupka stopniała do sześciu zawodniczek. Na trzeciej rundzie z przodu odjechały trzy Szwajcarki, a ja jechałam na miejscach 4-6. Na piątej rundzie zaatakowałam w wybranym już wcześniej miejscu i samotnie odjechałam na czwartej pozycji. Na kolejnych rundach utrzymywałam przewagę około dziesięciu sekund. To zmieniło się na ostatniej rundzie, gdy Nowozelandka nagle przyspieszyła i skończyło się finiszem na kreskę, z którego to ja wyszłam zwycięsko. To był dobry wyścig. Czułam, że wróciłam do siebie i można spokojnie pracować przed mistrzostwami świata. Te dwa tygodnie od Igrzysk Europejskich sporo zmieniły. I w Krynicy, i w Davos na trzeciej pozycji uplasowała się Sina Frei. W Polsce straciłam do niej ponad osiem minut, w Szwajcarii już tylko minutę i siedemnaście sekund. Nadzieja się umocniła, pozytywne nastawienie i motywacja wróciły.

Tydzień po ściganiu w Davos stanęłam na starcie maratonu w Chateau d’Oex. I o ile wstawanie w lecie o piątej rano nie stanowi dla mnie większego problemu, o tyle ściganie się od siódmej już problematyczne było. Przez pierwsze dwie godziny moja panowanie nad rowerem pozostawiało wiele do życzenia. Do tego doszedł deszcz i od razu chęć spędzenia około pięciu godzin w siodle, w nieznanym terenie znacząco u mnie zmalała. Na szczęście po dwóch godzinach jazdy i pokonaniu pierwszego kilometra przewyższenia moje samopoczucie znacznie się poprawiło, a zza chmur wyjrzało słońce. Najdłuższy podjazd, który sam jeden zapewnił kolejny kilometr w pionie poszedł mi zaskakująco szybko. Potem był jednak najdłuższy zjazd, w dużej mierze po zoranych przez krowy łąkach, co było prawdziwym wyzwaniem dla rąk. Po dwóch trzecich dystansu trener przekazał mi delikatną sugestię, że moja przewaga nad drugą zawodniczką nie jest zadowalająca. Przyspieszyłam i do mety tę różnicę potroiłam. Dało mi to informację zwrotną, że już wcześniej mogłam jechać szybciej i utrzymałabym tempo. Po wyścigu byłam zaskoczona tym jak dobrze zniósł go mój organizm. 80 kilometrów i 3300 metrów przewyższenia w terenie to nie przelewki, a ja już dwa dni później czułam się prawie tak, jakbym żadnego maratonu nie jechała. Organizm zaskoczył mnie po raz kolejny.

Po maratonie trzy luźniejsze dni, a po nich przechodzę do finałowego bloku treningowego przed mistrzostwami świata. Trzymajcie kciuki, żebym wiedziała kiedy posłuchać mądrzejszych i idealnie wykorzystała swoje możliwości. W końcu trening to ciągłe balansowanie między niedotrenowaniem a przetrenowaniem… I ciągła, mniejsza lub większa, niepewność. Bo gdy zaczynasz łapać pewność, że wszystko robisz dobrze, to robi się niebezpiecznie.


powrót