news
12.04.2022

Jest i zwycięstwo!

Tydzień po dobrym wyścigu w Rickenbach pojechaliśmy do Monte Tamaro. Trasa w szwajcarskiej Riverze jest wymagająca technicznie, z mnóstwem wszechobecnych skał. W piątek nie było na niej jeszcze zbyt wielu osób i można było spokojnie zapoznać się z rundą. W sobotę czasu na trening było już niewiele i jazda była stresująca, bo przez tylko godzinę wspólnie trenowały wszystkie kategorie. Na szczęście solidna praca wykonana w piątek pozwoliła mi dobrze zapoznać się z rundą i również w sobotę jechać po niej bezbłędnie.

Niestety w niedzielę rano okazało się, że nie stanę na starcie i stracę szansę na zdobycie sporej ilości punktów w wyścigu klasy HC. Z rywalizacji wykluczyły mnie względy zdrowotne. Chcąc nie chcąc stanęłam po drugiej stronie taśm i obserwowałam na żywo rywalizację kobiecej elity. Siłą rzeczy raczej mi się to nie zdarza, ale ta obserwacja zdecydowanie dostarczyła mi kliku ciekawych spostrzeżeń.

Dwa tygodnie później w moim kalendarzu był wyścig klasy C2 w Lostorf. Pogoda na początku kwietnia była kapryśna – temperatura w okolicy zera, mocny wiatr i opady deszczu ze śniegiem nie zachęcały do przebywania na zewnątrz. Cóż, pogody na wyścig wybrać nie mogę, więc zrobiłam swoje i pojechałam na zapoznanie z rundą. Technicznie poradziłam sobie bardzo dobrze, ale coś nie zgadzało się fizycznie. Tak naprawdę, to już od czwartku organizm wysyłał mi wyraźne sygnały, że i tym razem powinnam odpuścić start. Nie posłuchałam go. W niedzielę stanęłam na starcie i już na pierwszym podjeździe poczułam, że będzie ciężko, bardzo ciężko. Zdołałam jeszcze jako pierwsza wjechać w techniczną część trasy i zbudować na niej ponad 10-sekundową przewagę. Jednak już połowie pierwszej rundy straciłam prowadzenie i do mety tylko systematycznie spływałam. Postanowiłam jednak pojechać do końca i skorzystać przynajmniej z możliwości treningu technicznego w ciężkich warunkach. Skończyłam szósta.

Miałam świadomość, że wynik w Lostorf nijak miał się do moich rezultatów na treningach. Zachowałam więc spokój. Kolejne cztery dni poświęciłam na trening, którego jednym z celów było doprowadzenie organizmu do równowagi. W sobotę polecieliśmy na zawody do Chorwacji. Był to mój pierwszy raz w tym kraju i zrobił on na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Trasa w Vodicach była w starym stylu – na długiej rundzie, praktycznie bez możliwości zobaczenia zawodników więcej niż raz na kwadrans, bez chicken line’ów i bez sztucznych przeszkód. Miała długie podjazdy, sporo singli i dużo skał. W sobotę zrobiłam na niej trzy rundy i byłam zadowolona z mojej jazdy.

W niedzielę stanęłam na starcie z jasnym planem na wyścig. Sam start trochę mi go utrudnił, bo nie wpięłam się w pedał i musiałam walczyć o pozycję. W połowie pierwszego podjazdu zostałam dwa razy przyblokowana. Za drugim razem dość brutalnie i kilkanaście metrów pokonałam biegnąc z rowerem. Znalazłam się wtedy w drugiej grupie, na szóstej pozycji. W tamtym momencie nie miałam możliwości wyprzedzania – czułam się świetnie, ale single nie pozwalały na dodatkowe manewry. Zachowałam jednak spokój, widząc, że jestem mocna, a przyblokowana na zjazdach musiałam dodatkowo hamować. Pod koniec pierwszej rundy udało mi się samotnie dojechać do prowadzącej wówczas dwójki Zakelj i Movrin. Gdy Słowenki zorientowały się, że jesteśmy w trójkę odpuściły tempo na płaskim. W moim interesie nie leżało ciągnięcie naszej grupy, więc przed początkiem długiego podjazdu nasza grupa była już sześcioosobowa. Nie chciałam powtórzenia sytuacji z pierwszej rundy, więc taktycznie rozciągnęłam stawkę przed podjazdem i pojechałam mocno pod górę. Na szczycie okazało się, że mam ponad dwadzieścia metrów przewagi, więc zdecydowałam, że tę rundę poświęcę na budowanie zysku czasowego. Po wyścigu usłyszałam, że po dwóch rundach kolejna zawodniczka traciła do mnie prawie minutę! Na początku trzeciej rundy wzrósł u mnie poziom stresu – w kasetę zaplątała mi się gałąź pełna kolców. Zanim uporałam się z jej wyciągnięciem, minęło ponad dziesięć sekund. Wtedy nie wiedziałam ile wynosi mój zapas na kolejnymi dziewczynami, więc stres był logiczny. Tę rundę przejechałam bezbłędnie. Na czwartej się zdekoncentrowałam i popełniłam kilka głupich, niepotrzebnych błędów. Na szczęście zmobilizowałam swoją głowę do powrotu do „tu i teraz” i piątą rundę przejechałam znowu bez błędów. Na mecie zameldowałam się ponad pół minuty przed Tanją Zakelj. Zwycięstwo dostarczyło mi sporo radości. Cieszyłam się z wyniku i z tego, że to, co robię na treningach daje efekty.

Teraz czas na Święta Wielkanocne (bez wyścigu, oh yeah!), a kolejny start za dwa tygodnie w Chur. Można znowu dołożyć do pieca z treningami, a potem korzystać z ich efektów.


powrót